Kiedy człowiek koncentruje się na czymś bardzo mocno i trzyma to w myślach, pragnie tego i o tym marzy, to prędzej czy później te marzenia zamieniają się w rzeczywistość. I właśnie dlatego pewnego dnia obudziliśmy się w Tajlandii. Ta nasz pierwszy przystanek wybraliśmy właśnie Ayutthaya.
Ayutthaya to była stolica królestwa Syjamu, dzisiejszej Tajlandii, w latach 1350 – 1767. Nazwa wywodzi się od sanskryckiego słowa „Ayodhya”, czyli „niezapomniany”.
Wylądowaliśmy w Bangkoku o godzinie 14, a o 19 dotarliśmy do Ayutthaya. Oczy zamykały nam się kołysane sennym tempem pociągu. Jednak wiedzieliśmy, że to będzie najlepszy start na odkrywanie Azji, Tajlandii w stylu slow. Więcej o tym znajdziecie tu: https://thebeduins.pl/samolotem-do-tajlandii-pociagiem-do-ayutthaya/
GOOG EVENING AYUTTHAYA!
Przyjechaliśmy do Ayutthaya wczesnym wieczorem. Z dworca do miejsca, w którym spaliśmy jechaliśmy już w mroku, więc niewiele widzieliśmy. Kolejnego dnia za to mogliśmy miastu przyjrzeć się z bliska pieszo przemierzając jego ulice przez kilka godzin.
Naprawdę dobrym pomysłem jest rezerwowanie noclegu z wyprzedzeniem – my to robimy przez stronę booking.com. Po zarezerwowaniu noclegu dostajemy potwierdzenie na telefon z adresem w lokalnym języku. To szalenie pomocne w Tajlandii, w której pismo tajskie drastycznie różni się od alfabetu łacińskiego, którym my się posługujemy. Takie potwierdzenie pokazujemy kierowcy, który bez problemu rozczytuje adres – wszak, to jego język rodzimy. Z reguły nie ma szans, żeby kierowcy odczytywali cokolwiek w alfabecie łacińskim…
GDZIE SPAĆ W AYUTTHAYA?
Nasz pierwszy nocleg jest naprawdę w pięknym miejscu. Zatrzymujemy się The Old Palace Resort. Nasz domek położony jest na samym końcu przy wielkim drzewie, które jest zamieszkane przez duchy – tak przynajmniej wierzą Tajowie ofiarowując duchom codziennie tacę świeżych owoców i stawiając wszystko na specjalnie przygotowanym do tego stole. Ofiary pilnują sztuczne koguty i inne postaci, w rzeczywistości wiewiórki są szybsze lub bardziej sprytne, bo porywają wszystko co nadaje się do zjedzenia.
W hotelu/guesthouse działa mała restauracja, w której zostawiamy pierwsze kulinarne zachwyty. Zupa słodko kwaśna, krewetki, woda z kokosa i zimne piwo Chang to kolacja, dla której warto było nie spać przez ostatnich kilkanaście godzin i znosić wszelkie trudy podróży.
Wieczorem, kiedy dzieci zasnęły siedzimy na tarasie i słuchamy odgłosów gekonów, ptaków, świerszczy i sama nie wiem czego jeszcze, ale egzotyka tętni na całego i wybija rytm nawet naszych serc. Dobrze, że nie zostaliśmy w Bangkoku.
CZY DA SIĘ SPACEROWAĆ PO AYUTTHAYA?
W Ayutthaya jest kilkanaście świątyń, które można odwiedzić. Spora ilość turystów przyjeżdża to z Bangkoku w ramach jednodniowej wycieczki, inni – jak my – traktują miasto jako atrakcję po drodze do innego portu docelowego.
Ponoć najlepszym sposobem na poruszanie się po mieście są rowery albo tzw. tuk-tuki – azjatyckie, tanie motorki z wmontowaną przyczepką dla około 4 osób, choć to ilość w Azji względna ;-). My zrezygnowaliśmy z jednych i drugich: rowery odpadały ze względu na Igę, a naszym zdaniem tuk-tuki pozbawiłyby nas przyjemności eksplorowania. Dlatego przemierzaliśmy miasto na własnych nogach, co w Azji jest zjawiskiem dość nietypowym. Zarówno w Tajlandii, jak i w całej Azji, ludzie przemieszczają się wszystkim co jeździ, ale z całą pewnością nie spacerują. Nam jednak – nie licząc okropnego upału – wyszedł ten całodzienny spacer na dobre, bo odkryliśmy kilkanaście fajnych straganów z lokalnym jedzeniem oraz zbliżyliśmy się do kultury, w której będziemy przez następny miesiąc.
AZJA Z WÓZKIEM DZIECIĘCYM
Historyczna część Ayutthaya nie jest idealnym miejscem na poruszanie się z dziecięcym wózkiem, ale my radzimy sobie z wprawą godną rodziców dwójki dzieci. Raz po raz wózek trzeba przenieść, jednak i tak trudniej byłoby nam bez niego. Długo zastanawialiśmy się czy zabierać spacerówkę, czy nie. Gdy temat zgłębialiśmy w internecie to zdecydowana większość internautów odradzała nam zabieranie wózka do Azji południowo-wschodniej. Fakt: chodników to tu jest jak na lekarstwo, a krawężniki na ulicy sięgają połowy łydki. Jednak dużo zależy od wieku i charakteru dzieci z którymi się jedzie. My zabraliśmy wózek głównie ze względu na Zojkę, która aż zanadto lubi chodzić własnymi ścieżkami, co na zatłoczonych azjatyckich bazarach i ulicach może stanowić zagrożenie. Dodatkowo pojawia się też u niej zazdrość o noszoną/wożoną Igę. Lekka spacerówka, którą kupiliśmy z drugiej ręki przed wyjazdem okazała się strzałem w dziesiątkę! Wózek wykorzystujemy póki co bez przerwy: raz dla Zojki, raz dla Igi. Dla maleńkiej to super urozmaicenie dla nosidła. W wózku rozłożonym na płasko i wymoszczonym otulaczem Iga prostuje swój malutki kręgosłup.
Zwiedzamy Ayutthayę przez cały dzień odwiedzając mniej i bardziej popularne świątynie. Trafiamy między innymi do Wat Maha That – popularnej świątyni z głową Buddy oplecioną korzeniami drzewa, która jest prawdopodobnie najczęściej fotografowanym miejscem w tej części miasta.
W pocie czoła dochodzimy też do Wat Lokayasutharam, czyli wielkiego leżącego posągu Buddy, który wszędzie – od poglądowej mapki począwszy, a na grafice w internecie skończywszy- przedstawiany jest jako Budda owinięty w prawdziwe pomarańczowe szaty. Jakież było nasze zaskoczenie, kiedy dotarliśmy na miejsce i zobaczyliśmy, że Budda jest nagi!!! Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, zmęczenia i potu, jednak na nic wszystko – szat jak nie było, tak nie było. Kilka dni później na zaprzyjaźnionym podróżniczym blogu zobaczyliśmy Buddę już w ubraniu. Można więc powiedzieć, że mieliśmy niecodzienne szczęście móc zobaczyć go takim, jakim niewielu mogło go oglądać 😉
TAJLANDIA – RAJ DLA RODZICÓW CZY DLA DZIECI?
Na każdym wręcz kroku doświadczamy w Tajlandii zachwytu Tajów naszymi dziećmi. Zoja dostała już chyba wór upominków: od jogurcików począwszy, a na słodkiej kukurydzy skończywszy. Iga też dostaje takie na przykład jogurciki czy ciasteczka, ale na migi tłumaczymy, że jeszcze nie je samodzielnie. Przemiłe są to gesty, zwłaszcza, że zupełnie bezinteresowne. Do tego dochodzą też zachwyty, zagadywania, a nawet dotykanie dzieci. Wszystko naprawdę niegroźne, a nawet – o dziwo – nienachalne. Gdy jesteśmy w jakiejś knajpce lokalnej i na czas jedzenia odkładamy Igę na ławeczkę lub stolik żeby wszyscy mogli odetchnąć, to po kilku sekundach pojawiają się kobiety chętne do tego, by ją zabawiać i nosić. Z ogromną delikatnością biorą Igę na ręce, śpiewają jej, a nawet ćwiczą bioderka. Cały spektakl odbywa się w bardzo naturalny, niewymuszony sposób i co ciekawe: bez pytania nas, rodziców, czy można :-). Przyszła do nas refleksja, że nasz zachodni świat idzie w zupełnie innym kierunku. Nie dajemy naszych dzieci obcym ludziom do potrzymania, nie lubimy, gdy ktoś przypadkowy głaszcze nasze dziecko, wzdrygamy się na samą tylko myśl o tym, że ten ktoś nie umył dokładnie rąk… Za to z przyjemnością płacimy za taką opiekę w miejscach, w których chcąc spokojnie zjeść ktoś „zanimuje” nasze pociechy.
A my naprawdę mieliśmy wewnętrzny spokój i zachwyt patrząc na Tajki, które z nieudawaną radością zajęły się Igą. Dobrze, że są jeszcze takie miejsca, w których świat spokojnie kołysze nasze dzieci do snu.