LECIMY SAMOLOTEM
W samolocie obok nas siedzą dwie rodziny z dziećmi – jedna leci na Malediwy, druga do Australii. Jeszcze nie wylecieliśmy z Warszawy, a już jesteśmy w wielkim świecie. Duch podróży unosi się w powietrzu.
NAJMŁDOSZY PASAŻER
Nasza trzymiesięczna Iga jest z pewnością najmłodszym pasażerem, a dodam też, że najgrzeczniejszym. Wspomniana bliskość oraz jej wrodzony spokój powoduje, że zadziwia wszystkich pasażerów dookoła. Z dumą znaną tylko rodzicom wspominam wymianę zdań z jedną z kobiet: „Czy pani dziecko śpi?” – „Nie”, odpowiadam. „To znaczy, że ono TAK PO PROSTU tylko sobie leży i nie płacze?”. Taka właśnie była nasza Igusia przez oba loty: albo spała, albo jadła, albo uśmiechała się do pasażerów. Teraz myślę, że może dla przechodzących często obok nas ludzi potrzeba skorzystania z toalety była jedynie pretekstem by obejrzeć ten nasz mały, wielki cud? 😉
Międzylądowanie mamy w Doha – to lotnisko ma mnóstwo udogodnień dla podróżujących rodzin, jak chociażby wózki dla dzieci, plac zabaw, kąciki z pufami do bawienia się i tulenia, pokoje, w których można się zdrzemnąć i – co już bardziej oczywiste – pomieszczenia do karmienia i przewijania. Drugi lot płynie nam szybciutko – lecimy największym samolotem pasażerskim świata, Airbusem A380. Finalnie to zmęczenie, a nie rodzaj samolotu spowodowało, że przespaliśmy cały lot i o 13:20 czasu tajskiego wylądowaliśmy w Bangkoku.
DLACZEGO NIE ZOSTAJEMY W BANGKOKU?
Planując naszą podróż po Tajlandii założyliśmy, że do Bangkoku wjedziemy dopiero na samym końcu, kilka dni przed odlotem do domu. Uznaliśmy, że znacznie lepszym miejscem na aklimatyzację zarówno dla dzieci, jak i dla nas będzie mniejsze miasto. Lepsze, czyli mniejsze, mniej zatłoczone, takie, które szybciej można „oswoić”. Wtedy wybór padł na Ayutthaya – miasto położone około dwie godziny drogi od Bangkoku. Ayutthaya to była stolica królestwa Syjamu, dzisiejszej Tajlandii, w latach 1350 – 1767. Nazwa wywodzi się od sanskryckiego słowa „Ayodhya”, czyli „niezapomniany”.
To zdecydowanie był strzał w dziesiątkę! Azja przy pierwszym zderzeniu, a nawet zderzeniu kolejnym, ale prosto z polskich realiów może wydawać się chaotyczna i duszna. Nawet jeśli taka jest faktycznie, to po kilku dniach kochamy ten chaos i jego wszystkie dźwięki, zapachy i smaki. Dlatego dobrze nie zrażać się lądując w ogromnej metropolii, jaką jest Bangkok, tylko zacząć powoli.
Z Bangkoku do Ayutthaya można dotrzeć samochodem, autobusem, łodzią lub pociągiem. Ten ostatni środek lokomocji był dla nas najbardziej atrakcyjny, ponieważ nie planowaliśmy w kolejnych tygodniach przemieszczać się pociągiem po Tajlandii, a dobrze wiedzieć jak taka jazda wygląda.
Z lotniska więc bierzemy taksówkę by dotrzeć na dworzec. Zamawiamy ją przez specjalny automat na zewnątrz lotniska – w ten sposób mamy pewność, że taksówkarz nas nie oszuka podając cenę kursu. Warunkiem jest jednak to, że taksówkarz włączy taksometr. Nasz kierowca zapomniał;-), ale mu o tym przypomnieliśmy. Z westchnieniem odkrył urządzenie przykryte szmatką i nasza podróż po Tajlandii tym samym rozpoczęła się na dobre.
STOI NA STACJI LOKOMOTYWA
Dworzec w Bangkoku ma sprawnie działającą informację o biletach. Pan w okienku płynnie mówił po angielsku wskazując na na godzinę pociągu, jego numer, platformę i miejsce, w którym mieliśmy kupić bilety. Na dłuższe trasy lepiej rezerwować bilety z wyprzedzeniem, na krótsze bez problemu można kupić je w okienku tuż przed odjazdem pociągu – tak było w przypadku naszego pociągu do Ayutthaya.
Od lutego 2017 tajskie koleje dają możliwość kupna biletów on line. W ten sposób można wybrać sobie i klasę pociągu, i miejsce, a co za tym idzie cenę przejazdu.
Bilety do Ayutthaya kosztują nas 60 BHT, czyli około 7 złotych. Nasze dzieci jechały za darmo.
POCIĄG DO AYUTTHAYA
Gdy wchodzimy na peron pociąg już stoi. Bez przedziałów, z miękkimi siedzeniami – w odróżnieniu od pociągu stojącego obok, który to ma drewniane ławki w środku. Wsiadamy, choć łatwo nie jest, bo wejście do pociągu jest wąskie, a my i nasze 1,80 metra wzrostu plus plecaki pasujemy na styk. Do tego jeszcze dzieci i wózek. Jest prawdziwa sensacja i poruszenie na nasz widok.
Pociąg rusza, robi się trochę chłodniej, bo wszystkie okna są pootwierane. Zoja wystawia głowę przez okno, ma wiatr we włosach i krzyczy, że kocha „pociąg i Tublandię”. Chłodny powiew ustaje za każdym razem, kiedy pociąg zatrzymuje się na stacji. Każdorazowo też wsiada spora grupa ludzi. Tempo jest delikatnie mówiąc powolne, bo ledwo pociąg ruszy i nabierze prędkości, to już zwalnia i staje, by zabrać kolejnych pasażerów. Niby nam się nie spieszy, ale jednak zmęczenie powoli daje o sobie znać. Jesteśmy w drodze już ponad 20 godzin.
W pociągu jest tłum ludzi, ale i tak największy korek jest przy nas. Trochę jakby każdy chciał zobaczyć, a najchętniej dotknąć naszych białych dzieci. Ludzie do nas zagadują, pytają o imiona, o wiek potomstwa. Czasem po angielsku, czasem na migi prowadzimy grzecznościowe wymiany zdań, a właściwie słów.
1 Comment