Riwiera Albańska i plaża offroadowców

19 lipca 2016
Po najtrudniejszym offroadzie, jaki przeżyliśmy w górach Albanii, zapadły decyzje, że czas na plażing i relaksing. Dla żeńskiej części wyprawy był to cel nadrzędny, więc naprawdę tęsknie wypatrywałyśmy z Sylwią linii brzegowej morza Jońskiego, o którym słyszałyśmy, że jest Perłą Albanii. Zanim jednak górski krajobraz zniknął zupełnie z naszego horyzontu minął cały dzień. 

RIWIERA ALBAŃSKA

Albańskie wybrzeże styka się z dwoma morzami: Adriatyckim i Jońskim, a całkowita długość linii brzegowej wynosi 360 km. Na południu, granicząc z Grecją rozciąga się przez około 170 km tzw. Riwiera Albańska ze swoimi piaszczystymi plażami. To niezły rarytas dla plażowiczów, ponieważ linia brzegowa pozostałych krajów bałkańskich: Chorwacji i Czarnogóry w przeważającej większości jest mniej lub bardziej kamienista.

OKOLICE FIER

Przejeżdżając podziurawionym asfaltem przez albańskie miasta i wioski, których uroda pozostawiała wiele do życzenia, dotarliśmy wieczorem na plażę w okręgu Fier. Chwilę zajęło nam zanim znaleźliśmy odpowiednie dla nas miejsce, to znaczy bez obecności ludzi, czyli… czyste! Niestety o to dość trudno w albańskiej rzeczywistości zlokalizowanej blisko miast i miasteczek. Albańczycy nie dbają o porządek w ich otoczeniu, śmieci piętrzą się przy drodze, koszy na śmieci brakuje. Siermiężność i architektoniczna przypadkowość wzmacnia tylko poczucie nieładu. Będąc w Albanii już kilka dni utwierdzamy się w przekonaniu, że im dalej od cywilizacji, tym piękniej i ciszej, tym bardziej się zachwycamy otaczającą rzeczywistością. Zdecydowanie najmocniejszą stroną tego kraju jest jego dzikość. Jednak do miast zagląda coraz więcej turystów i to z myślą o nich powstaje coraz więcej restauracji i hoteli. Niemniej jednak kraj jest nadal dekadę za Chorwacją i Czarnogórą. Dla nas to jego zdecydowany atut. 

NOCLEG NA PLAŻY

Właściwie już się ściemniało, gdy zatrzymaliśmy samochody na piasku, w dość odludnym miejscu, mając za sąsiadów tylko pobliskie wydmy. Wszystkim nam marzyła się taka sytucja: tylko my, szum morza, światło księżyca i rozmowy o tym, co już przeżyliśmy, a co jeszcze przed nami. Taka kwintesencja podróżowania. To o czym zapomnieliśmy, a może nie chcąc zaburzać sobie powyższej myśli po prostu wyparliśmy, to kąpiel i przygotowanie do snu naszych dzieci w sytuacji, w której piasek – jak to na plaży – jest wszędzie. Dziewczyny, jak tylko wysiadły z samochodów, rozebrały się do naga i zaczęły tarzać w piachu. Miały z tego tak ogromną frajdę, że nikt z nas nie zaprotestował i nie próbował ich powstrzymać. Dopiero kiedy przyszedł czas wieczornej kąpieli zrozumieliśmy co taka zabawa oznacza… Wymyć dzieciaki oklejone od piasku pod naszym turystycznym prysznicem, kiedy słońce jest już dawno za horyzontem, to nie lada wyzwanie. Kiedy się z tym uporaliśmy  tp czekało na nas drugie zadanie: własnoręczne nakarmienie dzieci, czytaj: nie wypuszczanie ich z rąk ani z krzesełka turystycznego, bo mogło to grozić powtórzeniem kąpielowej procedury. Kiedy to dzieci już poszły spać, my usiedliśmy i rozkoszowaliśmy się ciepłą albańską nocą. 
 
 
 
 
 

W POSZUKIWANIU CAMPINGU

Kolejnego dnia, po celebracji porannej kawy oraz śniadania na naszym prywatnym obozowisku z widokiem na morze, ustaliliśmy, że jedziemy wzdłuż wybrzeża jońskiego w poszukiwaniu campingu, na którym moglibyśmy zatrzymać się na dłużej. Życie Nomadów zaczęło nam doskwierać, głównie jeśli chodzi o codzienne rozkładanie i składanie namiotu, a i zapas czystych ubrań powoli zaczął się kończyć. Wizja „nicnierobienia” z nieruszaniem samochodu włącznie też zaczynała być coraz bardziej atrakcyjna. 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SŁYNNA DROGA S8

Z Fier ruszyliśmy w kierunku Vlory, a potem słynną drogą S8 w kierunku Ksamil – miejscowości leżącej tuż przy Grecji. Czytaliśmy jeszcze przed wyjazdem, że to jedna z najbardziej malowniczych tras w tej części Europy. Stromymi zakrętami droga prowadziła ku górze wprost na przełęcz Llogary, która położona jest na wysokości 1027 m n.p.m. Kolejne zakręty samochody pokonywały na drugim, czasem na pierwszym biegu, silniki pracowały coraz ciężej, temperatura pod maską rosła. Kto jednak wjedzie na samą górę, nie pożałuje! Przy specjalnie wybudowanym tarasie zatrzymaliśmy się, żeby zrobić parę zdjęć. Widoki są niezwykłe! Pod stopami mamy przepaść, zielone stoki górskie stwarzają wrażenie, jakby miały za moment wpaść do morza. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

CAMPING W HIMERZE

Po bitej godzinie jazdy docieramy na sam dół i rozpoczynamy poszukiwanie campingu. A nie jest to łatwe zadanie, ponieważ południe Albanii nie jest łaskawe dla miłośników namiotów. Przewodnik mówi nam o dwóch miejscach, sami zauważamy dodatkowe cztery reklamy po drodze. Niewiele jak na 170 kilometrowe wybrzeże… W końcu decydujemy się zawrócić do miejscowości Himera, w której oglądaliśmy camping o – delikatnie mówiąc – średnim standardzie. Przekonała nas bliskość plaży oraz drzewa cytrynowe i oliwne, przy których rozbiliśmy namioty. Reszta, to znaczy: sanitariaty i kuchenna infrastruktura pozostawiała wiele do życzenia. Od początku więc wiedzieliśmy, że w tym miejscu akumulatory będziemy ładować krócej niż planowaliśmy. Ale długo na tyle, żeby chwilę poplażować, zjeść w okolicznych restauracjach, których w Himerze nie brakuje i po prostu przez chwilę nie zadawać sobie pytania: dokąd dalej. 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W DRODZE NA DZIKĄ PLAŻĘ

Po trzech dniach decydujemy się ponownie na eksplorowanie Albanii. Około 20 km od Himery znajduje się dzika plaża Gjiepe, którą jeszcze w Polsce nam polecano. Plaża ta, z uwagi na stromy i bardzo kamienisty zjazd, znana jest jako „Plaża offroadowców”, bo dojechać na nią można tylko samochodem 4×4. Mimo, że odległość z pozoru była niewielka, to jednak dojazd na plażę zajął nam kilka godzin. Przede wszystkim dlatego, że kusiła nas droga nieoczywista, to znaczy taka, którą sami sobie znajdziemy, odkryjemy. Początki mieliśmy niezłe: nawigacja na przemian z intuicją prowadziły nas ku górze, cały czas mając po lewej stronie wybrzeże. Po prawej stronie i na wprost były tylko wielkie kamienie. Czuliśmy, że los nam sprzyja. Jednak po paru kilometrach okazało się, że nie ma szans jechać dalej tą drogą na plażę. Pojawiły się nieprzejezdne kamienie i głazy, a droga zrobiła się bardzo wąska, piesza. Zawróciliśmy i pojechaliśmy drogą bardziej popularną, jak się okazało: jedyną. Niemniej jednak i ta była dla nas atrakcyjna i nie brakowało na niej adrenaliny.
 
 
 
 
 
 
 
 
 

BUNKRY

W trakcie poszukiwania trasy widzieliśmy sporo betonowych bunkrów – wielu jest zdania, że to wciąż symbole Albanii. Mimo, że czytaliśmy, że można je spotkać na każdym kroku, to jednak dopiero na południu kraju stały się elementem krajobrazu. Enver Hodża – do 1985 roku dyktator Albanii – odwróciwszy się od Zachodu, Jugosławii, ZSRR i Chin – żył w poczuciu zagrożenia inwazją, która może nadejść lada dzień. Dlatego właśnie nakazał budować bunkry – po jednym dla każdej rodziny. W razie wojny Albańczycy mieli się w nich zamknąć i walczyć. Łącznie w kraju w ten sposób powstało kilkaset tysięcy schronów. 
 
 
 

GJIEPE

O urodzie Gjiepe można pisać poetyckie poematy, albo można nie pisać nic, a jedynie cieszyć oko zdjęciami, które mówią same za siebie. Kusi nas ta druga opcja, zatem dodamy od siebie w tym miejscu kilka kwestii organizacyjnych, jeśli ktoś chciałby się wybrać na „plażę idealną”. 
Przede wszystkim Gjiepe to jedna z piękniejszych plaż, na jakiej byliśmy. Oczywiście, że znajdą się plaże z bardziej białym piaskiem, z bardziej lazurową wodą i z bardziej słomianymi parasolami. Ale wszystko, co znajduje się na Gjiepe jest tak autentyczne i naturalne, tak kontrastowe ze wszystkimi innymi plażami na całej linii brzegowej, że aż nierealne. Brzeg wygląda, jakby ktoś tam dziesiątki lat temu rozstawił kilka parasolek, zbudował z wodorostów zadaszenie chroniące przed palącym słońcem i … odpłynął. Za tym kimś jednak pojawili się miłośnicy dzikich plaż i rozstawili leżaki zbudowali bar oraz mini camping. To wyjście naprzeciw tym, którzy docierają tu na nogach (droga według drogowskazu zajmuje ok 2 godziny w dół i 3 z powrotem). Nie trzeba mieć nawet swojego namiotu: na mini polu namiotowym stoi kilka rozstawionych mini namiocików. Tam też są bardzo proste sanitariaty. My zatrzymaliśmy się na dziko, tzn. obok pola namiotowego, sąsiadując z jednym tylko terenowym autem: rodziną Austriaków. Wyposażeni we własny prąd, słodką wodę i gaz do gotowania korzystaliśmy tylko z plażowego kibelka. Oddzielającą nas od reszty świata skalną ścianę, lazurowy kolor wody, pustą plażę i TEN widok po otwarciu namiotu mieliśmy tylko do naszej dyspozycji. 
 
 
 
 
 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

VLORA

Ponieważ czas naszych wakacji nieubłaganie się kurczył, dlatego na Gjiepe zostaliśmy tylko jedną noc. Wzywała nas północ, z offroadowym Theth na czele. Dlatego po południu wyjechaliśmy z Gjiepe w stronę Vlory. To jeden z albańskich kurortów nadmorskich. Miejsce ciekawe przede wszystkim z dwóch względów: to tutaj morze Adriatyckie spotyka się z Jońskim, co sprawia, że Vlora jest jednym z najważniejszych miast portowych (do Włoch jest ok 70 km, a na Korfu ok 130 km). 
Po wieczornym spacerze zatrzymaliśmy się w hotelu Vlora w samym centrum miasta – głównie po to, żeby oszczędzić czas na kolejne rozbijanie obozowiska. Rano, po śniadaniu, wyruszyliśmy nad jezioro Szkoderskie. 
 

 

 

 

 

 

 

 
 
  • Śledź nas na Facebooku

  • Instagram

  • 1 Comment

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.