Rajska i nieznana- tajska wyspa Koh Mak

21 marca 2017
Popularne tajskie wyspiarskie destynacje, takie jak Phuket, Koh Samui, Phi Phi wyskakują w internetowych wyszukiwarkach jak grzyby po deszczu. I w czasie, kiedy Półwysep Andamański tonie w morzu turystów, Zatoka Tajlandzka wita każdego, kto dotrze do jej brzegów. A jeśli ktoś tu dociera, to głównie z uwagi na dużą wyspę Koh Chang. Dalej płyną nieliczni. A dalej właśnie jest maleńka, pusta Koh Mak.
 

MAŁY, WIELKI RAJ

Piękna wyspa Koh Mak ma tylko 16 kilometrów kwadratowych, dwie główne asfaltowe drogi, kilka sklepów i restauracji. Jest też jedna świątynia, trzy porty i muzeum. Niewielki obszar wyspy oznacza więc nieograniczony chill out sam na sam z rajem.Całą wyspę można w godzinę objechać skuterem, w trzy rowerem, a pieszo można ją przejść mając do dyspozycji jeden dzień. Środek wyspy prawie w całości zajmują plantacje palm kokosowych oraz ananasów. Przejażdżka przez taki „las” to jedno z naszych ulubionych egzotycznych przeżyć.

Co jeszcze jest najfajniejszego na Koh Mak? To raczej jedna z tych wysp, których wolą unikać turyści. Nie znajdzie się tu bowiem ani jeden klub nocny, nie ma słynnego 7 Eleven, ciszy nie zakłóca muzyka z baru ani odgłosy skuterów wodnych. Wszelkie resorty, które tu działają, są prowadzone w spokoju przez tutejsze rodziny. Jest raptem jeden niewielki hotel, reszta to domki przy plaży o różnym standardzie. Turyści, którzy szukają barów plażowych i głośnych atrakcji wyjeżdżają po jednym dniu. Ci, którzy lubią mieć piasek i morze tylko dla siebie zostają na dłużej.

Najważniejsza  praktyczna informacja jest taka, że na wyspie nie ma bankomatów. Na dodatek zaledwie w kilku resortach można płacić kartą płatniczą. Dlatego dobrze jest mieć więcej gotówki przy sobie na nieplanowane wydatki, zwłaszcza, że ceny są tu wyższe niż na bardzo popularnych wyspach czy na stałym lądzie. 
 
 

 

 

 

MORZE NA DZIEŃ DOBRY, SZUM FAL NA DOBRANOC

Tygodniowy pobyt na wyspie zostawiliśmy sobie na koniec naszej tajskiej przygody. Daliśmy sobie, plecom i dzieciom odpocząć i na te kilka dni zamieniliśmy się w miłośników pustych plaż, huśtawek, kokosów i wygiętych palm. Każde z nas miało z tyłu głowy maleńkie obawy, jak nasz wewnętrzny niespokojny duch poradzi sobie z „nicnierobieniem”. Okazało się jednak, że dni mijały leniwie, ale szybko, spokojnie, ale atrakcyjnie, z pewną powtarzalnością, ale jednak to tu właśnie kilka rzeczy robiliśmy po raz pierwszy. 
 
Codziennie, często jeszcze przed porannym umyciem zębów, szliśmy nad brzeg morza. Uczucie, że od łóżka do morza mamy 10 metrów wywoływała nieskrywaną radość, więc mimo, że codziennie rano morze wyglądało podobnie, my nie mogliśmy sobie tej przyjemności odmówić. 
Po pierwszej kąpieli w morzu przychodził czas na śniadanie, a potem wydarzenie dnia, czyli albo spacer w prawą stronę plaży, albo w lewą stronę, albo w głąb, albo na drugą stronę wyspy… Ze dwa razy pozwoliliśmy sobie na nie ruszanie się z naszej plaży w ogóle, choć i wtedy na przykład dawała o sobie znać pusta lodówka i okazywało się, że trzeba podejść do sklepu. Dzień kończył się dla naszych dzieci po zachodzie słońca, a kiedy one spały my mieliśmy czas dla siebie leżąc w hamaku i słuchając szumu fal, które przy dobrym sztormie mogłyby sięgać naszych stóp. 

 

 

 

 

 

 

PLAŻE NA KOH MAK

 
Koh Mak ma trzy piękne, długie i puste plaże. Dwie z nich są ogólnodostępne, ponieważ wzdłuż nich ciągną się resorty i należące do nich domki. Trzecia plaża- Laem son- mieści się na samym skraju wyspy i aby ją zobaczyć, trzeba się wybrać tu specjalnie. Na miejscu działa jedna knajpka.
Wszędzie jest raczej pusto, bo nie zdarzyło nam się spotkać na żadnej z tych plaż z więcej niż z czterema, pięcioma innymi turystami. Może to wynikać z faktu, że zdecydowana większość domków znajduje się przy plaży. Nie ma zatem powodu, by z kocem lub ręcznikiem rozkładać się na plaży. Z tarasu widok jest ten sam, a wygody nierzadko lepsze: hamak, wiatrak, lodówka na wyciągnięcie ręki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ŚWIĄTYNIA

Jedna z nielicznych świątyń, które widzieliśmy w trakcie tego miesiąca, która bardziej była sacrum dla mnichów niż atrakcją dla turystów. Co ciekawe, będąc tam czuliśmy się trochę jak intruzi, ale to było dla nas dowodem na autentyczność tego miejsca.
 
Mała świątynia, ogromne drzewo na placu pośród chatek mnichów, którzy pełnili tam swoją posługę i mnóstwo zieleni. Piękne, tchnące spokojem, proste architektoniczne miejsce. Będąc tam koniecznie po cichu zajrzyjcie. I jeśli schody wraz z ich smoczym zwieńczeniem będą już gotowe, zróbcie zdjęcie i podeślijcie nam. Na naszych oczach tworzyła się sztuka – kolejne unikatowe przeżycie na wyspie, która rozkochiwała nas w sobie mocniej z dnia na dzień.

 

 

 

 

 

 

NIE SAMĄ PLAŻĄ CZŁOWIEK ŻYJE

 
W takim „nicnierobieniu” jedzenie zdecydowanie wyznacza rytm dnia. Codziennie śniadanie jedliśmy na tarasie ubrani albo w piżamy, albo już w stroje kąpielowe. Miseczka płatków owsianych z soczystym mango i mlekiem kokosowym stała się przez siedem dni przyjemnym rytuałem. Po śniadaniu i kilka razy w ciągu dnia gasiliśmy pragnienie wodą z kokosa, które to kokosy skuterem zwoziliśmy do domku z pobliskiej hodowli. Rajska woda – powinno się ten napój nazywać, bo sam fakt leżenia pod palmą i popijania wody z kokosa powodował, że czułam się jak w raju.
Koło południa albo zachodziliśmy do pobliskiej knajpeczki, albo głód łapał nas podczas eksplorowania wyspy i wtedy eksperymentowaliśmy z pozostałymi miejscami.
Wszystkim barom, knajpom daleko było do eleganckich restauracji – takich miejsc w ogóle nie ma na wyspie. To właśnie na Koh Mak pierwszy raz zdecydowaliśmy się na ucztę złożoną z owoców morza, zajadaliśmy curry i tajskie zupy na różne sposoby, ale największą frajdę kulinarną sprawiło nam tajskie BBQ. Barbecue, bo o nim mowa, przygotowuje się samodzielnie w metalowym garnku, na którym – dzięki gorącym kamieniom pod spodem – gotuje dla nas zupę ze składników, które zamówimy. Czekając na zupę smażyliśmy sobie warzywa i krewetki na wierzchu garnka i zajadaliśmy pałeczkami. Cały ten rytuał był bardzo wciągający, a my przejęci uczestnictwem w tej najprawdziwszej tajskiej uczcie. Polecamy gorąco!
 

 

 

 

 

MOŻEMY WOZIĆ STREET FOOD!

To zdecydowanie nasz numer jeden ze wszystkich przygód na wyspie, a może nawet w całej tajskiej podróży?! Kilka razy wypożyczyliśmy na wyspie skuter – żeby podjechać po kokosy, do sklepu po zmroku, czy po prostu poczuć wiatr we włosach w upalny dzień. Skuterek stał sobie pod domkiem i służył nam wtedy, kiedy go potrzebowaliśmy. Koszt jego był niewielki, bo ok 20 zł dziennie.
 
Jednak pewnego dnia chcieliśmy wybrać się na wycieczkę po wyspie całą rodziną. Pierwsza myśl jaka towarzyszyła temu pomysłowi była taka, żeby wypożyczyć dwa skutery. Jednak kilka dni wcześniej widziałam na wyspie rodzinę, która miała taki pojazd z paką. Bedu poszedł do centrum wioski wybadać temat i … wrócił ze skuterem do rozwożenia jedzenia! Ubaw mieliśmy przedni, bo w życiu nie widzieliśmy, żeby ktoś poza handlarzami jedzeniem poruszał się na tym skuterze z przymocowanym koszykiem –> na tym koszyku zwyczajowo umocowana jest wspomniana „mała gastronomia”. 
Jednak rozwiązanie od razu przypadło nam do gustu, bo do koszyka mogliśmy włożyć wózek ze śpiącą Igą i cały dzień szaleć na wyspie szanując jednocześnie jej drzemkowe rytuały. Śmialiśmy się jak dzieci jeżdżąc tym tzw. side car oraz wywoływaliśmy uśmiechy na twarzach tubylców. Szalone to były godziny, a ten dzień, kiedy tata Bedu woził nas wszystkich w tym metalowym koszu był najlepszym dniem na wyspie. 

 

 

 

DOMEK NA PLAŻY

Nie rezerwowaliśmy wcześniej noclegów, bo marzył nam się drewniany domek przy samej plaży. Oglądaliśmy różne opcje w internecie, jednak brak pewności, że położenie chatki będzie takie, jak widzieliśmy to oczyma wyobraźni spowodował, że finalnie popłynęliśmy na wyspę w ciemno.
Było to dość ryzykowne posunięcie, bo miejsc jest wcale nie tak wiele, ale założyliśmy, że nie jest to też środek sezonu, więc na lodzie, a raczej na plaży, nie zostaniemy.
 
Najmniej komfortowym skutkiem ubocznym tego rozwiązania było nasze upocenie w trakcie szukania i czekania na lokum. Opłacało się jednak! Malowniczy drewniany domek, położony kilka metrów od plaży, z hamakiem, klimatyzacją i lodówką czekał na nas w bardzo przyjemnym Holiday Beach Resort. Przepyszne jedzenie na miejscu, czasem nawet przyniesione prosto do hamaka i przemili właściciele, z którymi mieliśmy okazję świętować urodziny ich syna. To była nasza pierwsza tajska, rodzinna impreza! Bez wątpienia: Koh Mak nas rozpieszczało.

 

 

 

 
 

 

JAK DOTRZEĆ NA KOH MAK?

 
Najbliższy stały ląd jest oddalony od wyspy o godzinę drogi motorówką, a na samą wyspę można dotrzeć na dwa sposoby: z dużej wyspy Koh Chang lub z portu Laem Ngop w prowincji Trat.
 
Z dotarciem na Koh Mak wiąże się kolejna podróżnicza historia z naszym udziałem i happy endem. Bo kiedy wylądowaliśmy w Bangkoku, wracając z Kuala Lumpur, założyliśmy sobie, że nie chcemy zostawać w stolicy Tajlandii na noc, tylko od razu dostać się na wybrzeże, skąd kolejnego dnia mieliśmy płynąć na Koh Mak. Pomysł dość szalony, bo w Bangkoku byliśmy po godzinie 14, na wybrzeże mieliśmy ponad 300 kilometrów, a ostatni autobus już odjechał. Podobno mógł być jeszcze jeden – sprawdzał to dla nas spotkany taksówkarz, którego chwyciły za serce nasze malutkie dzieci. 
 
I kiedy już sytuacja prawie nas zmusiła do przenocowania w Bangkoku, to ów taksówkarz wyczarował spod ziemi po godzinie rozmów człowieka, który nas zawiózł do Trat. Kilka zbiegów okoliczności, 4 godziny, 300 kilometrów, prywatna taksówka – a to wszystko za 200 zł, zamiast 400. I w ten sposób po godzinie 21 zajechaliśmy pod znaleziony po drodze hostel, w którym przenocowaliśmy. Rano, po tajskim śniadaniu na okolicznym targu, wsiedliśmy w kolejną taksówkę, która zawiozła nas do Laem Ngop – oddalonego o 15 km od Trat. Z portu – dwa razy dziennie -odpływa łódź, która zabrała nas bezpośrednio na Koh Mak. Po godzinie wysiedliśmy na malowniczym drewnianym pomoście i wiedzieliśmy, że jesteśmy w raju. Maleńkie, puste Koh Mak.

 

 
 

 

Tags from the story
, ,
  • Śledź nas na Facebooku

  • Instagram

  • 1 Comment

    • Ahh ale bym wróciła do Tajlandii! Na Koh Mak nie byłam, wygląda zjawiskowo!
      Mi bardzo podobało się Koh Tao, chociaż po powrocie doczytałam, że nazywane jest Wyspą Morderstw, bo kilku turystów zostało tam zabitych w ostatnich latach. Jest nawet o tym dokument, „Murder in Paradise”. Na miejscu jednak zupełnie tego nie odczułam!
      Super wpis i piękne zdjęcia, chętnie bym się tam teraz przeniosła 🙂
      Pozdrawiam!

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.