Styczeń to najlepszy czas na pierwszy w tym roku kalendarzowym urlop. Mieliśmy wyjechać z domu już pierwszego stycznia, jednak choroba najpierw rozłożyła Zojkę, a później mnie i zwlekaliśmy z wyjazdem do trzeciego stycznia. Ponieważ domek, do którego się wybraliśmy jak najbardziej nosi miano domku całorocznego, to mimo wszystko był wyziębiony i ogrzanie go wymagało pewnej ilości czasu. Plan był następujący: przyjechać na miejsce, wyładować tobołki, odstawić dziewczyny do wynajętego wcześniej pokoju w Pensjonacie Maria i zabrać się za ogrzewanie. Plan realizowaliśmy zgodnie z założeniami. Palenie w piecu trwało do godziny 02:30 i do tego czasu udało mi się osiągnąć temperaturę w domku w okolicach 19 stopni Celsjusza. Sukces! Dziewczyny będą mogły rano przyjeżdżać.
Kolejny dzień upłynął nam na porządkach, wypakowywaniu się i personalizacji domku. No i co tu dużo mówić – leniliśmy się.
Niespodziewanie nastał trzeci dzień naszego pobytu, byliśmy już rozpakowani, w domku nagrzane więc nadszedł czas by ruszyć na rekonesans. Najlepiej z sankami, które Zojka dostała w prezencie od Gwiazdora (Babci Pra). W Warszawie zimy nie było, więc nie było jak pchać/ciągnąć sanek, no a aura zachęcała nas do tego rodzaju aktywności. Kto z czytających był w Stekówce ten wie, że „spacer” ul. Nowy Świat na przełęcz Nowy Świat nie ma za wiele wspólnego ze spacerem. To istny wyczyn sportowy! Góra jest tak stroma, że nawet idąc ulicą (a nie na skróty szlakiem) trzeba co kilkanaście kroków robić przystanek na wyrównanie oddechu. Pchając i ciągnąc sanki (momentami wspólnie z Anulą) dotarliśmy na skrzyżowanie szlaków na wysokości 622m n.p.m. Ponieważ przygotowani byliśmy na spacer, a nie na poważniejszą ekspedycję, nie wzięliśmy dla Zojki obiadu i w związku z tym byliśmy ograniczeni czasowo. Z przełęczy ruszyliśmy szlakiem zielonym w stronę Straconki. Po kilkunastu minutach, zdecydowaliśmy się zawrócić, żeby dotrzeć do chaty w porze zojkowego obiadu.