Za nami wyjątkowe wakacje. Było cudownie, choć tak zupełnie inaczej, niż planowaliśmy. Pierwotnie mieliśmy urlop spędzać w Albanii, jednak finalnie zostaliśmy w Polsce, a babcie odetchnęły z ulgą, że nie będziemy „tego biednego dziecka” ciągnąć samochodem przez całą Europę.
TAM, GDZIE NIE MA STRAGANÓW
Zapakowaliśmy do naszej Toyoty rodzinny namiot wraz z całym potrzebnym ekwipunkiem i ruszyliśmy obierając kierunek: Słupsk, wskazany przez przyjaciół. Pola namiotowe omijaliśmy z daleka, wiedząc, że chcemy się zatrzymać u gospodarzy, bo słusznie zakładaliśmy, że w takich okolicznościach będzie nam przyjemniej, przytulniej, ciszej. W maleńkiej miejscowości Dębina znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Sama miejscowość, oddalona o 5 km od Rowów, jest cichym, ustronnym miejscem. Najbardziej obrazowo może jednak będzie, kiedy po prostu napiszę: Nie było gdzie kupić Zojce dmuchanej piłki, ani wiaderka do piasku. Potraficie sobie wyobrazić takie miejsce nad polskim morzem? Tam właśnie byliśmy.
Zatrzymaliśmy się w gospodarstwie agroturystycznym z dużym terenem zielonym, dostępem do sanitariatów i do wyposażonej całkowicie kuchni. Codziennie przed zaśnięciem podziwialiśmy gwieździste niebo, a rano słuchaliśmy klekotania bocianów, które upodobały sobie okoliczne słupy. Dzięki ekwipunkowi campingowemu byliśmy samowystarczalni, ale i tak z przyjemnością korzystaliśmy z ciepłych pryszniców czy bieżącej wody do zmywania naczyń. Stolik ustawiony pośrodku naszej przestrzeni pozanamiotowej, rozciągnięty hamak, koc dla Zojki i jej misiów i lalek, płachta biwakowa rozciągnięta nad naszymi głowami dająca schronienie przed słońcem – to powodowało, że czuliśmy się jak na wakacjach all inclusive, a nawet lepiej. Mieliśmy wszystko, czego człowiek do szczęścia potrzebuje!
PRZEPIS NA IDEALNE WAKACJE
Mamy milion pomysłów na kolejne wakacje, też z bardzo odległymi miejscami w czołówce listy. Ale cudownie się stało, że w tym roku – trochę przez przypadek – zostaliśmy „na miejscu”. Że Zoja nie była w drodze, tylko w jednym miejscu przez całe 10 dni! I codziennie zapewnialiśmy jej absolutną przewidywalność zdarzeń. Przede wszystkim długo (bo do 8) spaliśmy. Potem poranne przytulańce i wygłupy, by w końcu wstać i zacząć przygotowywać śniadanie. Zoja już wtedy beztrosko biegała po trawie, zachwycając się nieustannie wszystkim co dookoła w swój charakterystyczny dziecięcy sposób, mówiąc z wielkimi oczami: „Cio to? Cio to je?”. Potem poranne śniadanie w promieniach słońca, czasem jeszcze wylegiwanie w hamaku. Następnie pakowanie toreb: z ręcznikami, kocem, kremami, napojami, przegryzkami, zabawkami do piasku, książkami, chusteczkami, koszulkami… Jeszcze tylko parawan pod pachę, parasol i w drogę. Codziennie przemierzaliśmy o tej samej godzinie tę samą 15-20 minutową trasę pieszo. Codziennie Zoja kazała się nieść tacie Bedu „na barana”, zrywać sobie rosnące na poboczu kwiatki, pozdrawiała spotykane psy („Pieś, pieś!”). A gdy zaczęła się niecierpliwić to my codziennie wymyślaliśmy te same gry w pytania: „Zoja, widzisz co tam jest?” Auto, pies, domek, kwiatek… „Gdzie masz oko?” zachwycając się, jaką mamy mądrą córkę.
PUSTA PLAŻA
Przychodziliśmy na pustą plażę i za każdym razem utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że jesteśmy szczęściarzami. Bo gdy ponoć na całym wybrzeżu parawan poganiał parawan, my tu nasze trzy ściany rozstawialiśmy naprawdę przeciwko wiatrowi i trochę też po to, żeby w tzw. kącie złożyć przyniesione rzeczy. No a potem przychodził czas wspólnych zabaw w wodzie i w piasku, niekończące się spacery brzegiem morza za rękę, przesiadywanie na tym brzegu i wpatrywanie się w dal. To znaczy: zaraz po tym, jak Zoja usiadła i wydała polecenie: „Siąść” do mnie lub Bedu, ona wpatywała się w morze, a my w nią. Nasz cudny mały człowiek.
Na plaży spędzaliśmy właściwie cały dzień, Zojka tak szalała, że brana na ręce około godziny 14 zasypiała w ramionach. Odkładaliśmy ją na koc pod parasolem i mieliśmy czas dla siebie i czytanie książek. Każdy z nas przeczytał w trakcie tego urlopu całą jedną! Co, patrząc na to, że to urlop z półtorarocznym dzieckiem, jest niewątpliwym osiągnięciem.
Po południu przychodziliśmy do namiotu i po wzięciu prysznica znów był nasz wspólny czas na świeżym powietrzu. Zoja biegała z innymi dziećmi, podziwiała okoliczne roślinki, kazała się prowadzić do psów i kur, jakie mieli nasi gospodarze. A potem, na kolację jedliśmy jajecznicę z takich właśnie „chłopskich” (a właściwie kurzych) jaj.
WSPANIAŁY, WSPÓLNY CZAS
To był absolutnie wyjątkowy czas, ponieważ każde z nas (z Zoją włącznie) lubimy być w ruchu, w akcji. I nagle podejmujemy decyzję, że jedziemy na 10 dni nad polskie morze. Nie wzdłuż polskiego morza, nie po polskim morzu, ale nad, czyli stacjonarnie.
To był absolutnie wyjątkowy czas, ponieważ mieliśmy mnóstwo czasu tylko dla siebie, mogliśmy codziennie podziwiać Zojkę w akcji dowiadując się tym samym o niej więcej niż zobaczylibyśmy w domu. Cudownie było spać razem w namiocie, słuchać głośnego śmiechu Zoi, cudownie było patrzeć jaką frajdę daje jej ta ofiarowana przez nas wolność. Bo dla niej nie miało to absolutnie żadnego znaczenia, czy bawić się będzie na plaży w Albanii, Tajlandii czy gdzieś w Polsce.
Codziennie patrzyłam na Zoję bawiącą się piaskiem: jak starannie przesypywała go z jednego do drugiego pojemniczka. W tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Albo jak dolewała wody do kubeczków z piaskiem i tę wodę przelewała z jednego do drugiego. W tę i z powrotem. Cały czas podśpiewując sobie pod nosem sobie tylko znaną melodię. Podglądałam ten spektakl jednego aktora i myślałam o tym, że to dla mnie najwspanialszy widok świata i że nie oddałabym go za żadne inne widoki: Maccu Picchu czy inne Taj Mahale.
Patrzyłam na Zoję biegającą po podwórku agrourystyki, na terenie której rozbiliśmy nasz namiot i myślałam o tym, jak bardzo jest samodzielna. Jak nie boi się pójść trochę dalej, tak, by stracić nas z oczu i (kiedy nie wie, że ją śledzę i obserwuję) jak z tak charakterystycznym dla niej dziecięcym zachwytem głaszcze kwiatki („Aja, aja”) i potem przykłada do nich nos, bo już wie, jak je wąchać. Trwa to jednak chwilę, bo zaraz zawraca żeby objąć oburącz mnie lub Bedu za udo i powiedzieć odpowiednio: „Mama! Tata”. Patrzyłam na to, jak bawi się z innymi dziećmi, jaką radość jej sprawia, gdy starsze maluchy biorą ją do swojej bandy, jak pilnowała żeby jej kapelusz nie spadał („Czapa, czapa”) i jednocześnie jak od razu przybiegała, kiedy wołałam: „Zojka, kolacja!”. Siadała sama na podstawionym krzesełku i z apetytem jadła wszystko, co dostała. Zaraz potem biegła dalej, bo przecież zawsze było tyle do odkrycia! Nasz wolny, mały człowiek.
To był wspaniały czas, który w dodatku minął nadzwyczaj szybko. Ani się obejrzeliśmy, a zaczęliśmy składać nasze namiotowe życie do samochodu. Wróciliśmy spokojniejsi, szczęśliwsi, wypoczęci. Wróciliśmy jeszcze bardziej rodzinni i zachwyceni sobą nawzajem. Cudownie było poczuć, że raj jest tam, gdzie jesteśmy wszyscy razem.