Dni w ciągu tygodnia wyglądają u nas dość podobnie. Wstajemy, jemy wspólnie śniadanie, potem przedszkole, praca, etatowe macierzyństwo (kiedy piszę ten tekst Iga ma dopiero trzy miesiące). Codziennie nagle robi się popołudnie, wraca z przedszkola Zoja, tata Bedu kończy pracę i mamy jakieś dwie, trzy godziny dla siebie. Mało, o wiele za mało, żeby nacieszyć się sobą, pobawić wspólnie i dać jeszcze dziecku pobawić się samemu, by w tym czasie ukradkiem je obserwować i zachwycać nim. Na drugi dzień koło doby znów zatacza swój krąg, a obowiązki wzywają.
Na całe szczęście ktoś kiedyś wymyślił weekendy! Kochamy je! Przede wszystkim dlatego, że możemy wreszcie spędzić tyle czasu razem, na ile nam tylko starczy sił i energii. Kiedy tylko trafia nam się weekend, który spędzamy w Poznaniu, to wiemy, że wcale nie będzie on mniej atrakcyjny od tego, kiedy byliśmy w górach lub nad morzem.
Przede wszystkim nie obowiązują nas wtedy zasady wcześniejszego chodzenia spać, zwłaszcza po to, żeby pospać dłużej, czyli do ósmej przy odrobinie szczęścia. Potem pijemy w łóżku kawę i czytamy zaległą prasę – Zoja robi to najgłośniej… Na dodatek trafiają się od czasu do czasu puszyste i grube naleśniki na śniadanie, które obowiązkowo jemy w pidżamach. Kiedy robi się południe już wiemy, co będziemy robić przez najbliższe 48 godzin. Jedno jest pewne – nie mamy zamiaru się nudzić, a na słodkie, wieczorne lenistwo lubimy sobie zasłużyć.
CZYM SKORUPKA ZA MŁODU NASIĄKNIE…
Niedawno w Internecie krążyła grafika przedstawiająca dwie matki siedzące ze swoimi dziećmi na ławce w parku. Różniły się od siebie tylko tym, że jedna matka siedziała z książką, a druga z telefonem. Siedzące obok nich dzieci robiły dokładnie to, co robiły ich matki. Na drugim obrazku matka od telefonu pyta matkę od książki: „Co Pani takiego robi, że Pani dziecko chce czytać książki?”.
Ta sama analogia ma zastosowanie w odżywianiu, oglądaniu lub nieoglądaniu telewizji czy w sposobie spędzania czasu wolnego dzieci. Powiedzenie, że „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” nie straciło na aktualności. W czasach, kiedy fizjoterapeuci i psychologowie biją na alarm, bo obecne młode pokolenie jest „always on” – nie rozstając się ze swoimi telefonami komórkowymi, my, rodzice mamy sporo do zrobienia.
Dlatego kiedy tylko na zewnątrz nie ma ściany deszczu, a powietrze jest na tyle świeże, żeby wyjść z domu, to my pakujemy torbę z pieluszkami oraz przekąskami i ruszamy.
BIEGAJ LUB BAW SIĘ!
Od dwóch lat tata Bedu przyzwyczaił nas do tego, że startuje w rozmaitych biegach w całej Polsce. Czasami są to specjalne ekskursje, innymi razy imprezy zorganizowane prawie pod nosem. To doskonały pomysł na połączenie pasji jednego z nas z atrakcjami dla całej rodziny. Już kilka razy mogliśmy osobiście utwierdzić się w przekonaniu, że nie trzeba mieć „dodatkowego wolnego czasu”, żeby realizować swoje sportowe pasje. Na żadnym z dotychczasowych biegów nie nudziłam się jako osoba towarzysząca, bo obecnie tak samo dba się o komfort biegaczy, jak i kibiców. I tak podczas ostatniego biegu Forest Run zorganizowanego w Wielkopolskim Parku Narodowym spędziłyśmy z Zojką wspaniałe trzy godziny na świeżym powietrzu, a Iga słodko spała z dala od hałasów cywilizacji. W czasie, kiedy Bedu pokonywał kolejne kilometry, my korzystałyśmy z przygotowanych przez organizatorów atrakcji: bujałyśmy się w porozwieszanych pomiędzy drzewami hamakach, wygrzewałyśmy się na leżakach poukładanych dookoła ogniska, a nawet podjadałyśmy świeżo upieczone gofry, co o tej porze roku i w tych okolicznościach przyrody dawało nam obu pełnię szczęścia. Od czasu do czasu Zojka wchodziła też do specjalnie przygotowanego namiotu, który był strefą zabaw dla dzieci: ogrzewany i z opieką animatorek. Dla mnie była to już pełnia szczęścia do kwadratu!
CZASAMI WARTO WYBRAĆ DROGĘ MNIEJ UCZĘSZCZANĄ
Raz w miesiącu staramy się wybrać trasę na weekendową wycieczkę „dookoła komina”, której nie znamy. To niesamowite, jak wiele jest dookoła nas miejsc, których z niewyjaśnionych przyczyn nigdy nie odwiedziliśmy, w ile dróg nigdy nie skręciliśmy. Niech weekendowe kręcenie się po okolicy będzie dobrą ku temu okazją! My, kiedy odkryliśmy, że w lesie pod domem nie straszy ;-)(zajrzyjcie dla przypomnienia:
Atrakcje masz pod nosem), to z większą odwagą wchodzimy na ścieżki tylko z pozoru prowadzące donikąd. Dla nas to naprawdę bardziej atrakcyjna opcja, alternatywa dla weekendowych zatłoczonych parków, popularnych alejek i tras dookoła miejskich jezior. Te są oczywiście warte uwagi, ale poza weekendem, kiedy nie przepychamy się pomiędzy spacerowiczami. Każdy, kto spacerował w weekend na przykład nad poznańską Maltą wie, o czym piszę.
Nasz dom jest położony na północy Poznania, więc najchętniej eksplorujemy tereny Moraska, Naramowic i Suchego Lasu. Najczęściej idziemy pieszo prosto z domu – standardowo taka trasa liczy około 10-15 kilometrów. Trzeba trochę przejść, żeby dotrzeć do miejsc, w których nie ma żywej duszy. Dopóki nie wyjdziemy z Poznania podziwiamy architekturę na jego obrzeżach, a potem wędrujemy przez pola, które zachwycają nas swoim pustkowiem oraz w zależności od pory roku – zielenią lub bielą po horyzont.Żeby poszukać takich miejsc warto otworzyć sobie mapy internetowe i zobaczyć jak dotrzeć na koniec miasta, w którym mieszkamy. Zazwyczaj poza widokami nic spektakularnego tam nie znajdziemy, ale warto pamiętać, że cisza i spokój to obecnie nasz towar deficytowy. To zdecydowanie może zwiększyć atrakcyjność poznawanych miejsc. Do tego dochodzi też dusza odkrywcy, jaka może się w nas w tej sytuacji obudzić. Jeśli dołożymy do tego termos z herbatą i kanapkę, dzieci poczują się jak na najprawdziwszej wyprawie!
NIE TAKI MORS STRASZNY
Kiedy w październiku 2014 roku po raz pierwszy z Zoją odwiedziliśmy miejsce, w którym co niedzielę w sezonie jesienno-zimowym spotykają się poznańskie morsy myśleliśmy o tym, jaki to fajny sposób na niedzielny, rodzinny rozruch (
Foczka a’la mors). Nie wiedzieliśmy wtedy jak długo ten zwyczaj będzie nam towarzyszył. Ale dziś możemy już mówić o tradycji: byliśmy nad brzegiem jeziora pełnego morsów, kiedy Zoja była jeszcze w brzuchu, potem w wózku, a dziś biega i kibicuje morsującemu tacie Bedu. Iga nie miała jeszcze miesiąca, kiedy pojawiliśmy się nad jeziorem w komplecie.
Nasze niedzielne morsowanie zaczyna się o 11, więc w domu mamy czas na leniwe ruchy. Ze spokojem docieramy na czas, czasem nawet jesteśmy wcześniej i wtedy ten wygospodarowany czas wykorzystujemy na spacer. Po powrocie do domu, dotlenieni, z apetytami na ciepłą zupę czujemy, że zrobiliśmy coś fajnego dla całej rodziny, a tata Bedu – jakby zupełnie na dokładkę – coś dla swojego zdrowia.
W większości dużych miast działają grupy miłośników morsowania, warto poszukać ich w internecie lub popytać znajomych. W Poznaniu, nad jeziorem Kierskim morsów jest tak wielu, że przedarcie się przez pole porozkładanych nad brzegiem ręczników wcale nie jest łatwe. W każdą zimową niedzielę o godzinie 11 do wody wchodzi spora grupa ludzi, która ku zdziwieniu okolicznych łabędzi i kaczek spędza w wodzie od kilku do kilkudziesięciu minut. Na brzegu częstują się herbatą z termosów kibice swoich mam, ojców, przyjaciół, a dookoła biegają i skaczą ci, którzy do wody zaraz wejdą, albo właśnie z niej wyszli. Sporo się dzieje przez tę godzinę, kiedy i my jesteśmy nad brzegiem. W powietrzu unosi się duch aktywności fizycznej i dobra energia. Dobrze być z dziećmi w takich miejscach.
GDY ZA OKNEM ZAWIERUCHA…
Ale są też takie weekendy, kiedy pogoda odstrasza od wyjścia z domu, a my mamy świadomość, że fajnie jednak byłoby zrobić coś atrakcyjnego wspólnie z dziećmi. Tu atrakcji jest bez liku, pewnie im większe miasto, tym bogatszy repertuar kin, kawiarni i dziecięcych klubików. Pewnie każdy wybiera najlepszy dla siebie sposób na spędzenie takiego dnia.Naszym ostatnim odkryciem jest rodzinna joga. Oboje z Bedu ćwiczyliśmy jogę zanim wybraliśmy się na zajęcia z naszymi dziećmi. Jednak, jak się okazało – nie miało to większego znaczenia. Bo joga z dziećmi to przede wszystkim czas spędzony z naszymi pociechami na rozciąganiu, wspólnej gimnastyce, która kształtuje dobre nawyki i pozwala zadbać o dobrą postawę. Jest sporo śmiechu, trochę niesubordynacji, dużo wyrozumiałości uczestników wobec dzieci, których uwagę przez dłużej niż kilkanaście minut trudno utrzymać. A wisienką na torcie jest to, że my, rodzice sami też możemy w trakcie zajęć zamienić się w joginów.