Nasz kalendarz weekendowy jest permanentnie pełen. Piszę o tym, bo czasami pytacie nas jak wygląda planowanie wyjazdów z Zoją, czy – niczym planowanie urlopów w pracy na początku roku – i w naszym domu odbywa się w styczniu wielkie ustalanie czasu wolnego? Otóż nie. Głównym narzędziem planowania jest kalendarz, który wisi w kuchni w widocznym miejscu (a jego zdjęcia przypominają nam wcześniejsze wyprawy). Nasze zainteresowania, zamiłowania do spędzania czasu wolnego na świeżym powietrzu, przyjaciele i znajomi w każdej części Polski i w niektórych częściach Europy powodują, że bez kalendarza nie zapanowalibyśmy nad tym: z kim, kiedy i gdzie jesteśmy umówieni. I tak miesiąc po miesiącu, weekend po weekendzie kalendarz zapełnia się i nagle odkrywamy – chcąc umówić się z dawno nie widzianymi znajomymi – że pierwsze wolne terminy;) mamy na przykład za dwa, trzy miesiące. Gdzie miejsce na spontaniczność?! Otóż w naszym zapchanym kalendarzu i na to jest czas, a raczej pojawia się sposobność!
PLANY SĄ PO TO ŻEBY JE ZMIENIAĆ
W obecny weekend mieliśmy spotkać się z przyjaciółmi z Trójmiasta – Angeliną, Pawłem i ich roczną Iną, ale oni w tzw. ostatni momencie wybrali – i myślę, że nie będzie tu przekłamania;)) – rodzinny Szanghaj. Dla nas tym samym oznaczało to, że przed nami wolny weekend!
O Berlinie myśleliśmy już od dłuższego czasu, jednak wciąż podpieraliśmy się zdaniem: „jest tak blisko Poznania, że można tam się wybrać w każdym momencie…”. I po tygodniach gadania o pojechaniu tam wreszcie postanowiliśmy po prostu wyruszyć. Od razu wiedzieliśmy, że chcemy zabrać ze sobą rowery. Berlin jest fenomenalnie zorganizowany pod kątem turystyki rowerowej. Przekonałam się o tym mieszkając i studiując tutaj przez ponad rok. Pamiętam, jak kiedyś idąc ulicą zobaczyłam dziewczynę jadącą na oldschoolowej damce. Miała bose stopy, na uszach wielkie słuchawki, śpiewała na cały głos. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że rower to jeden z tutejszych symboli wolności. Każdy, kto chciałby odrzucić stereotypy i wejść w tygiel różnorodności powinien na chwilę przenieść się do Berlina. Choćby na jeden dzień.
BERLIN NA JEDEN DZIEŃ
Nasze przygotowania nie trwały długo – w głowie miałam listę miejsc, które chciałabym pokazać Bedu&Zoi, a do których dodatkowo chciałam odbyć podróż sentymentalną. Na smartfona wgraliśmy aplikację z trasami rowerowymi, na które można nanosić miejsca, które chce się odwiedzić (my korzystaliśmy z aplikacji bikecitizens). Dodatkowo zabraliśmy ze sobą tradycyjną (papierową) mapę Berlina – wprawdzie sprzed 10 laty, ale była i pomocna, i wpisywała się w styl vintage królujący w stolicy Niemiec.
Pamiętaliśmy też, żeby zabrać zestaw naprawczy dla rowerów (na wszelki wypadek), uchwyt na kierownicę dla smartfona, sakwę na rower – mieszczącą kurtki, pieluszki, wodę i przegryzki dla Zojki.
Z Poznania do Berlina jest bliżej niż ze stolicy Wielopolski do Warszawy. Na dodatek, jeśli zdecydujemy się jechać autostradą (35 zł w jedną stronę), to dojazd do samego centrum Berlina zajmie nam 3 godziny.
Nasza trasa rowerowa miała swój początek we wschodniej części Berlina, nad Szprewą, przy słynnej East Side Gallery. To galeria obrazów po wschodniej stronie Muru Berlińskiego wykonanych przez artystów z całego świata. East Side Gallery ma długość 1316 metrów i składa się z 106 malowideł. Na jednej z sąsiadujących ulic zaparkowaliśmy samochód – na tyle jest to miejsce oddalone od centrum miasta, że parking jest bezpłatny.
GALERIA MURU BERLIŃSKIEGO I ALEXANDERPLATZ
Jadąc wzdłuż Galerii Muru Berlińskiego dotarliśmy na Alexanderplatz (Plac Aleksandra, tzw. Alex). Jak informuje nas Wikipedia – dziennie odwiedza to miejsce około 300 000 osób! To jedno z najbardziej charakterystycznych punktów Berlina, głównie ze względu na królującą w berlińskim krajobrazie Wieżę Telewizyjną (niem. Fernsehturm). W kopule wieży znajduje się restauracja, której atrakcją jest fakt, że ze stolika można podziwiać panoramę miasta z każdej strony w wyniku obracania się kopuły co kilka chwil. Jeśli ktoś nie jest zainteresowany jedzeniem, może też cieszyć oko krajobrazem z tarasu widokowego.
WYSPA MUZEALNA
Nie zostaliśmy długo na Alexanderplatz, ponieważ tłumy wygoniły nas z niego skutecznie. Trasa poprowadziła nas na Wyspę Muzealną (niem. Museuminsel). Swoją nazwę miejsce zawdzięcza tym, że na obszarze, który jest otoczony rzeką Szprewą z trzech stron, znajduje się jeden z najważniejszych kompleksów muzealnych świata. My tym razem muzea podziwialiśmy wyłącznie z zewnątrz, wylegując się przez chwilę na trawce pod Starym Muzeum (niem. Altes Museum) z widokiem na monumentalną Katedrę Niemiecką. Stamtąd jadąc reprezentacyjną ulicą Unter den Linden, mijając „mój” uniwersytet Humboldta, dotarliśmy po Bramę Brandenburską. W minioną sobotę odbywały się tam dni niemiecko-francuskie, więc plac przy Bramie był totalnie zatłoczony. Do tego stopnia, że zrezygnowaliśmy z przejechania rowerami pod Bramą i objechaliśmy całe towarzystwo dookoła. Jak mawia pewne porzekadło: warto czasem wybrać drogę mniej uczęszczaną, bo dzięki temu przejechaliśmy obok Pomnika Pomordowanych Żydów Europy – imponujący też ze względu na jego powierzchnię liczącą 19 tysięcy metrów kwadratowych.




PLAC POCZDAMSKI
Na zachód od Bramy Brandenburskiej znajduje się Plac Poczdamski (niem. Potsdamer Platz). Warto się tam wybrać, choć przejazdem, bo obok nowoczesnych drapaczy chmur i architektonicznie ciekawego budynku Sony Center znajdują się pozostałości po Murze Berlińskim oraz rozpoczyna się trasa szlakiem śladów Muru. Dodatkowo dla Berlińczyków to główne centrum rozrywki.
GDZIE ZJEŚĆ W LOKALNIE?
Kolejnym punktem na naszej mapie „must see in Berlin” była ulica Nollendorf i akademik, w którym mieszkałam. Cała okolica, dwie stacje metra od Dworca ZOO, to idealne miejsce, żeby pooddychać prawdziwą berlińską atmosferą, spróbować nimieckich specjałów i znad szklanki z zimnym piwem przypatrywać się kolorowym (dosłownie i w przenośni) mieszkańcom. Zojka spokojnie kimała w rowerowym nosidle, a my oddaliśmy się kulinarnym rozkoszom. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało niepozornie: ryneczek z wachlarzem owoców, warzyw i kwiatów. W tłumie robiących zakupy lokalsów Bedu dojrzał budkę, w której na oczach klientów dwóch postawnych panów smażyło tzw. wursty, czyli kiełbasy. Mój-na-co-dzień-jarosz nie mógł się powstrzymać i zamówił wursta w bułce plus klopsika z jagnięcego mięsa na ostro. Piszę o tym, ponieważ, gdy wracając zapytałam Bedu co w Berlinie podobało mu się najbardziej, odpowiedział, że te mięsiwa właśnie:) Ja z kolei rozkoszowałam się najprawdziwszym falafelem z hummusem – jakby nie było to quasi niemiecki smakołyk, bo Berlin Turkiem stoi;)

PAŁAC CHARLOTTENBURG NIE DLA ROWERZYSTÓW
Skoro nabraliśmy sił to przyszedł czas na ciut dalszą trasę i tu nasz wybór padł na Pałac Charlottenburg. Aplikacja poprowadziła nas fenomenalną śćieżką – od samego Tiergarten (największy park w Berlinie) wzdłuż Szprewy, z widokiem na statki wycieczkowe, kajaki i tratwy, z dala od samochodowego zgiełku. Po przejechaniu około 8 kilometrów naszym oczom ukazał się monumentalny kompleks pałacowy, zwany Pałacem Charlottenburg. Z jednym ale… mianowicie na teren otaczający pałac (z ogrodem w stylu francuskim włącznie) nie wolno wjeżdżać ani też wchodzić z rowerami. Z pewnością jednak widok pałacu z zewnątrz i trasa do niego prowadząca sprawiła nam dużo radości.
REICHSTAG
Charlottenburg to kolejny przystanek dla nas, a przede wszystkim dla Zojki, która mogła sobie rozprostować małe kości. My w tym czasie precyzowaliśmy dalszy plan. Mimo, że nasza wycieczka to Berlin w pigułce, to jednak trudno umieścić na trasie wszystkie punkty, uważając przy tym, żeby nie jeździć jak pijane zające (ani pijane Beduiny;)) Nasz wybór padł na siedzibę niemieckiego parlamentu, czyli Reichstag. To bardzo charakterystyczny budynek, wzniesiony w stylu neorenesansowym, a w 1999 roku wzbogacony o szklaną kopułę, z której dziś można obserwować obrady niemieckiego rządu. Kopuła jest jednym z najchętniej odwiedzanych celów turystycznych Berlina – co widać po naprawdę długich kolejkach chętnych do jej zobaczenia. Dziennie z tego miejsca obradom parlamentu przysłuchuje się około 8 tysięcy turystów.
HACKESCHE HÖFE
Czas się nieubłagalnie kończył, zrobiło się późne popołudnie, więc trzeba było zdecydować co jeszcze chcielibyśmy zobaczyć zanim zaczniemy wracać do samochodu. Wybór padł na Hackesche Höfe. To bardzo popularne miejsce dla Berlińczyków, na szczęście (być może do teraz;)) nie do końca odkryte przez turystów. Hackesche Höfe to osiem odrestaurowanych i połączonych ze sobą wewnętrznych dziedzińców umiejscowionych niedaleko Alexanderplatz. To miejsce to architektoniczna uczta, siedziba butików berlińskich kreatorów mody, kilka maleńkich kin, teatrów i kawiarni.
Na koniec sfotografowaliśmy się z jednym z setek niedźwiedzich posągów, niejako na dowód, że byliśmy w Berlinie i pokonując kolejne kilometry, mijając Galerię Muru Berlińskiego dotarliśmy do samochodu.
UWAGI PRAKTYCZNE:
Jak na ponad trzy milionowe miasto naprawdę niewiele widać samochodów w samym centrum. Ma na to wpływ rozbudowana sieć metra i innych rodzajów komunikacji miejskiej, ale nie bez znaczenia jest przygotowana rowerowa infrastruktura: od ścieżek rowerowych, przez parkingi dla rowerów, na kawiarniach rowerowych kończąc. Dlatego jeśli nie chcecie lub nie możecie zabrać ze sobą własnych rowerów nie oznacza to, że musicie zrezygnować tego środka transportu. W centrum Berlina, a dodatkowo w internecie, mnóstwo jest ogłoszeń oferujących wypożyczenia roweru na godziny. Metody wypożyczenia są różne: od rowerów Deutsche Bahn, które znajdują się w różnych miejscach miasta, a odblokowuje się je po wysłaniu specjalnego sms, po małe wypożyczalnie, w których można wybierać i przebierać w rodzaju jednośladu. Cena wypożyczenia roweru na jeden dzień to około 10 Euro.
W niedzielę poza stacjami benzynowymi i restauracjami nie znajdziemy miejsca, w którym można coś kupić, więc jeśli ktoś planuje jakieś zakupy gdziekolwiek w Niemczech, to warto o tym pamiętać i wybrać inny dzień tygodnia.